Kredka Kramsztyka Przemysław Gintrowski
Lyrics and guitar chords
I
Brwi drwina wspina się ku skroni
Oko uważne monokl ciśnie
Widziało Londyn, Rzym, Powiśle
Jakże uniknąć ma ironii.
Fryzura raczej salonowa
Krawat po drodze z garniturem
Znać sukces, dobry smak, kulturę
Nic tylko patrzeć i malować.
Ręka z cygarem i sygnetem
Swobodna władza nad warsztatem
Obycie z pędzlem i ze światem
Wszak prawda – jest autoportretem.
Patrzył na jego różne twarze
Madryt i Nowy Jork i Wiedeń
A on był Żyd warszawski jeden
Lecz przede wszystkim był malarzem.
A kiedy poznał szczyty sławy
Odwiedził matkę – jak co roku
I był, gdy zmarła, u jej boku
I nie wyjechał już z Warszawy.
Patrzył na jego różne twarze
Madryt i Nowy Jork i Wiedeń
A on był Żyd warszawski jeden
Lecz przede wszystkim był malarzem.
A kiedy poznał szczyty sławy
Odwiedził matkę – jak co roku
I był, gdy zmarła, u jej boku
I nie wyjechał już z Warszawy.
A on był Żyd warszawski jeden
Odwiedził matkę – jak co roku
I był, gdy zmarła, u jej boku
I nie wyjechał już z Warszawy.
II
Aaa
Aaa
Aaa
Aaa
Aaa
Trudno się dziwić naszej irytacji
Zapędzonych do usuwania śladów
Ostatecznego rozwiązania Judenfrage.
Przesypywaliśmy bezwładne ciała
Odarte z resztek tożsamości – pod przymusem.
Nie było w nich doprawdy nic ludzkiego,
Ot – duża ilość przejechanych kotów;
Nawet piękne zwierzęta – martwe budzą wstręt.
Bohatersko powstrzymywaliśmy mdłości
(Grożące wyrokiem odruchy człowieczeństwa,
Podobnie jak lęk przed zarazą rozkładu).
Byliśmy przecież następni w kolejce.
A więc żadne tam uprzedzenia rasowe,
Po prostu bliższa ciału – własna śmierć.
Na czarno-białych kliszach dokumentów
Widać nasze odczłowieczone twarze.
Tylko bawiący się odciętą głową
Esesman odsłania swoje ludzkie oblicze.
Jego uśmiech wyraża wolną wolę
Istoty na najwyższym stopniu rozwoju.
Nie sposób się go nie bać – jest żywy i piękny,
I bezapelacyjnie tryumfujący.
Któż by ośmielał się wyznaczać granice
Jego wyobraźni i jawnej wszechmocy?
Bo przecież nie my.
Prawdziwe ofiary
Żyjące nadal z przetrąconym grzbietem
W walce o ochłap usprawiedliwienia.
Trudno się dziwić naszej irytacji.
III
Ja, co zdołałam wynieść z getta
Szkice na kartkach z kalendarza,
Wiem, jak potrafi życie stwarzać
W słabnącej dłoni zwykła kredka.
Sangwina barwy zeschłej krwi
Ożywia na papierze twarze
Wiecznie stężałe od przerażeń
Dobiegających końca dni.
A jeszcze chłopak z kamienicy
Jak przerażony zygzak głodu
Rozczapierzonym szponem zdobył
Dorodną brukiew – szczyt słodyczy.
Niezmordowana jest sangwina:
Nosi bezdomny Żyd, nim skona,
Dzieci na rękach i ramionach.
Doprawdy Święta to Rodzina.
A Kramsztyk umrzeć ma na schodach.
W pośpiechu niedobity malarz.
Jeszcze ostatni skarb ocala,
Gdy mi ogryzek kredki podał.
On wiarą w świat już się nie łudził
Znał Nowe Jorki i Paryże.
Wiedząc, że śmierć jest coraz bliżej
Rzekł Rysuj ludzi.
A Kramsztyk umrzeć ma na schodach.
W pośpiechu niedobity malarz.
Jeszcze ostatni skarb ocala,
Gdy mi ogryzek kredki podał.
On wiarą w świat już się nie łudził
Znał Nowe Jorki i Paryże.
Wiedząc, że śmierć jest coraz bliżej
Rzekł Rysuj ludzi.
Jeszcze ostatni skarb ocala,
Gdy mi ogryzek kredki podał.
Wiedząc, że śmierć jest coraz bliżej
Rzekł Rysuj ludzi.
Brwi drwina wspina się ku skroni
Am
Oko uważne monokl ciśnie
Am
Widziało Londyn, Rzym, Powiśle
E7
Jakże uniknąć ma ironii.
E7
Fryzura raczej salonowa
Krawat po drodze z garniturem
Znać sukces, dobry smak, kulturę
Nic tylko patrzeć i malować.
Ręka z cygarem i sygnetem
Swobodna władza nad warsztatem
Obycie z pędzlem i ze światem
Wszak prawda – jest autoportretem.
Patrzył na jego różne twarze
Madryt i Nowy Jork i Wiedeń
A on był Żyd warszawski jeden
Lecz przede wszystkim był malarzem.
A kiedy poznał szczyty sławy
Odwiedził matkę – jak co roku
I był, gdy zmarła, u jej boku
I nie wyjechał już z Warszawy.
Patrzył na jego różne twarze
Madryt i Nowy Jork i Wiedeń
A on był Żyd warszawski jeden
Lecz przede wszystkim był malarzem.
A kiedy poznał szczyty sławy
Cm
Odwiedził matkę – jak co roku
Cm
I był, gdy zmarła, u jej boku
G7
I nie wyjechał już z Warszawy.
G7
A on był Żyd warszawski jeden
Bm
Odwiedził matkę – jak co roku
Bm
I był, gdy zmarła, u jej boku
F#7
I nie wyjechał już z Warszawy.
F#7
II
Aaa
Bm
Aaa
Bm
Aaa
Em
Aaa
Em
Aaa
Bm
F#7
Bm
Trudno się dziwić naszej irytacji
Bm
Zapędzonych do usuwania śladów
Bm
Ostatecznego rozwiązania Judenfrage.
Em
Przesypywaliśmy bezwładne ciała
Bm
Odarte z resztek tożsamości – pod przymusem.
Bm
Nie było w nich doprawdy nic ludzkiego,
Em
Ot – duża ilość przejechanych kotów;
Em
Nawet piękne zwierzęta – martwe budzą wstręt.
Bm
(Em
)Bohatersko powstrzymywaliśmy mdłości
Bm
(Grożące wyrokiem odruchy człowieczeństwa,
Bm
Podobnie jak lęk przed zarazą rozkładu).
Em
Byliśmy przecież następni w kolejce.
Bm
(Em
)A więc żadne tam uprzedzenia rasowe,
Bm
Po prostu bliższa ciału – własna śmierć.
Bm
(Em
)Na czarno-białych kliszach dokumentów
Bm
Widać nasze odczłowieczone twarze.
Bm
Tylko bawiący się odciętą głową
Em
Esesman odsłania swoje ludzkie oblicze.
Em
Jego uśmiech wyraża wolną wolę
Bm
Istoty na najwyższym stopniu rozwoju.
Bm
Nie sposób się go nie bać – jest żywy i piękny,
Em
I bezapelacyjnie tryumfujący.
Em
Któż by ośmielał się wyznaczać granice
Bm
Jego wyobraźni i jawnej wszechmocy?
Bm
Bo przecież nie my.
Em
Prawdziwe ofiary
Bm
Żyjące nadal z przetrąconym grzbietem
Bm
W walce o ochłap usprawiedliwienia.
Bm
Em
Trudno się dziwić naszej irytacji.
Bm
(Em
)III
Ja, co zdołałam wynieść z getta
Szkice na kartkach z kalendarza,
Wiem, jak potrafi życie stwarzać
W słabnącej dłoni zwykła kredka.
Sangwina barwy zeschłej krwi
Ożywia na papierze twarze
Wiecznie stężałe od przerażeń
Dobiegających końca dni.
A jeszcze chłopak z kamienicy
Jak przerażony zygzak głodu
Rozczapierzonym szponem zdobył
Dorodną brukiew – szczyt słodyczy.
Niezmordowana jest sangwina:
Nosi bezdomny Żyd, nim skona,
Dzieci na rękach i ramionach.
Doprawdy Święta to Rodzina.
A Kramsztyk umrzeć ma na schodach.
W pośpiechu niedobity malarz.
Jeszcze ostatni skarb ocala,
Gdy mi ogryzek kredki podał.
On wiarą w świat już się nie łudził
Znał Nowe Jorki i Paryże.
Wiedząc, że śmierć jest coraz bliżej
Rzekł Rysuj ludzi.
A Kramsztyk umrzeć ma na schodach.
W pośpiechu niedobity malarz.
Jeszcze ostatni skarb ocala,
Gdy mi ogryzek kredki podał.
On wiarą w świat już się nie łudził
Cm
Znał Nowe Jorki i Paryże.
Cm
Wiedząc, że śmierć jest coraz bliżej
G7
Rzekł Rysuj ludzi.
G7
Jeszcze ostatni skarb ocala,
Bm
Gdy mi ogryzek kredki podał.
Bm
Wiedząc, że śmierć jest coraz bliżej
F#7
Rzekł Rysuj ludzi.
F#7
contributions:
Most popular songs Przemysław Gintrowski
Similar artists
Mirosław Czyżykiewicz
31 song