Przygodowy film o pisaniu w nocy Mateusz Nagórski
Lyrics
Marszem przez dżunglę jest nocne pisanie;
Myśl na niepewnej kołysze się lianie
Bluszczu z doniczki, co pełznie po ścianie
I hybrydami zakwita.
Kot śpiący wchłania woń obcą dlań hybryd,
Łowcze napina przez sen nerwów fibry,
Dziąsła różowe obnaża jak tygrys –
Snu bestia nigdy niesyta.
Kończy się zapas fantazji w manierce,
Strach, że utraci się trop, drąży serce,
Mapa po przodkach szarpana w rozterce –
Biała jak czoło wśród nocy.
I niesłyszalne za dnia zewsząd dźwięki,
Szepty i śmiechy, wołania i jęki
Już i tak drżącej wstrzymują ruch ręki
I znikąd, znikąd pomocy.
Ktoś samochodem przez mrok na lotnisko
Przemknął za oknem (lotnisko jest blisko);
Zaraz za sobą zostawi to wszystko,
W podróż daleką się wzniesie;
Słyszę wędrówek termitów ten szelest,
Gdy wyruszają i prą zgodnie z celem,
Lecz ile celów przede mną się ściele,
Podczas gdy ja – jeszcze w lesie.
Mógłbym, jak inni, gąszcz pociąć maczetą,
Szlak turystyczny odsprzedać gazetom,
Zastrzec, że pierwszy tu byłem, a przeto
Mnie się zaszczyty należą.
Ale jest większą zasługą i siłą
Tam dotrzeć, gdzie się nikomu nie śniło,
Nie pokrzywdziwszy niczego, co żyło:
Roślin, ni ludzi, ni zwierząt.
Szukam więc dalej i błądzę za sensem,
Własne poprawiam notatki zbyt gęste,
Drżąc przed oprawnym w ramki Rubensem –
Drwi nieomylność z wahania.
Ale opłaca się trud eremity:
Wreszcie odkrywam skarb w dżungli ukryty,
Kot się przeciąga i świt spoza płyty
Okna się nagle wyłania.
Bluszcz okazuje się znów zwykłym bluszczem,
Rubens bezmyślnie przegląda się w lustrze,
Złej reprodukcji więc drwiny odpuszczę
Swego odkrycia ciekawy…
Patrzę na zdobycz człowieczych pokoleń
Czując, jak pot mi się rzęsi na czole,
Bo widzę po całonocnym mozole
Mapę kolejnej wyprawy.
Myśl na niepewnej kołysze się lianie
Bluszczu z doniczki, co pełznie po ścianie
I hybrydami zakwita.
Kot śpiący wchłania woń obcą dlań hybryd,
Łowcze napina przez sen nerwów fibry,
Dziąsła różowe obnaża jak tygrys –
Snu bestia nigdy niesyta.
Kończy się zapas fantazji w manierce,
Strach, że utraci się trop, drąży serce,
Mapa po przodkach szarpana w rozterce –
Biała jak czoło wśród nocy.
I niesłyszalne za dnia zewsząd dźwięki,
Szepty i śmiechy, wołania i jęki
Już i tak drżącej wstrzymują ruch ręki
I znikąd, znikąd pomocy.
Ktoś samochodem przez mrok na lotnisko
Przemknął za oknem (lotnisko jest blisko);
Zaraz za sobą zostawi to wszystko,
W podróż daleką się wzniesie;
Słyszę wędrówek termitów ten szelest,
Gdy wyruszają i prą zgodnie z celem,
Lecz ile celów przede mną się ściele,
Podczas gdy ja – jeszcze w lesie.
Mógłbym, jak inni, gąszcz pociąć maczetą,
Szlak turystyczny odsprzedać gazetom,
Zastrzec, że pierwszy tu byłem, a przeto
Mnie się zaszczyty należą.
Ale jest większą zasługą i siłą
Tam dotrzeć, gdzie się nikomu nie śniło,
Nie pokrzywdziwszy niczego, co żyło:
Roślin, ni ludzi, ni zwierząt.
Szukam więc dalej i błądzę za sensem,
Własne poprawiam notatki zbyt gęste,
Drżąc przed oprawnym w ramki Rubensem –
Drwi nieomylność z wahania.
Ale opłaca się trud eremity:
Wreszcie odkrywam skarb w dżungli ukryty,
Kot się przeciąga i świt spoza płyty
Okna się nagle wyłania.
Bluszcz okazuje się znów zwykłym bluszczem,
Rubens bezmyślnie przegląda się w lustrze,
Złej reprodukcji więc drwiny odpuszczę
Swego odkrycia ciekawy…
Patrzę na zdobycz człowieczych pokoleń
Czując, jak pot mi się rzęsi na czole,
Bo widzę po całonocnym mozole
Mapę kolejnej wyprawy.
contributions: