Odmiennych mową, wiarą, obyczajem… Lesław Żurek
Lyrics
Odmiennych mową, wiarą, obyczajem
Na jednej drodze złączyły rozstaje.
W świetle tych gwiazd, co wędrowcom się jarzą,
Mogliśmy własnym przyglądać się twarzom.
Patrzeć na stopy, dłonie i kostury,
I dusze w workach z żywej, ludzkiej skóry.
Przy nocnych ogniach odpoczywał pochód –
Tam poznawaliśmy siebie po trochu.
Dziwny to widok był w błyskach płomieni –
Tacy niepełni, tacy zniekształceni:
Rysy słabości w grymasach siłaczy,
Maski uciechy na skurczach rozpaczy.
W źrenicach czujność od zmierzchu do świtu,
Na podorędziu broń kłamstwa i sprytu.
Do tego sznury, sztylety i pałki,
Lękliwe groźby, naiwne przechwałki.
Krew, któż wie czyja, przyschnięta do dłoni,
Nogi ucieczce skłonne i pogoni.
Dusze, jak zbite psy na wątłej smyczy,
Wywar wściekłości, krzywdy i goryczy.
Ale wraz z brzaskiem dalej szliśmy razem,
Niewysłowionym budzeni nakazem.
Silniejsi nawet słabszych podpierali,
By wszyscy doszli, gdzie dojść zamierzali.
Długo to trwało i zwątpiło wielu,
Aleśmy wreszcie dotarli do celu.
Czekał nas widok najzwyklejszy w świecie:
Stajenka, żłobek, ojciec, matka, dziecię.
Cud w tym był tylko, że na widok onych –
Każdy się poczuł – niedoczłowieczony
W tym, że odchodził przejęty tęsknotą.
I tylko o to chodziło.
Tylko o to.
Na jednej drodze złączyły rozstaje.
W świetle tych gwiazd, co wędrowcom się jarzą,
Mogliśmy własnym przyglądać się twarzom.
Patrzeć na stopy, dłonie i kostury,
I dusze w workach z żywej, ludzkiej skóry.
Przy nocnych ogniach odpoczywał pochód –
Tam poznawaliśmy siebie po trochu.
Dziwny to widok był w błyskach płomieni –
Tacy niepełni, tacy zniekształceni:
Rysy słabości w grymasach siłaczy,
Maski uciechy na skurczach rozpaczy.
W źrenicach czujność od zmierzchu do świtu,
Na podorędziu broń kłamstwa i sprytu.
Do tego sznury, sztylety i pałki,
Lękliwe groźby, naiwne przechwałki.
Krew, któż wie czyja, przyschnięta do dłoni,
Nogi ucieczce skłonne i pogoni.
Dusze, jak zbite psy na wątłej smyczy,
Wywar wściekłości, krzywdy i goryczy.
Ale wraz z brzaskiem dalej szliśmy razem,
Niewysłowionym budzeni nakazem.
Silniejsi nawet słabszych podpierali,
By wszyscy doszli, gdzie dojść zamierzali.
Długo to trwało i zwątpiło wielu,
Aleśmy wreszcie dotarli do celu.
Czekał nas widok najzwyklejszy w świecie:
Stajenka, żłobek, ojciec, matka, dziecię.
Cud w tym był tylko, że na widok onych –
Każdy się poczuł – niedoczłowieczony
W tym, że odchodził przejęty tęsknotą.
I tylko o to chodziło.
Tylko o to.
contributions: